Recenzja filmu

Nadie quiere la noche (2015)
Isabel Coixet
Rinko Kikuchi
Gabriel Byrne

Jej życie bez niego

Binoche i Kikuchi interesująco kontrastują swoje postacie, sięgając po różne środki wyrazu. Pierwsza jest barokowa, upozowana, większa niż życie; druga niezwykle emotywna, z twarzą, w której
"Wiesz, jak nienawidzę czekać na ciebie ze stygnącym obiadem" mówi Juliette Binoche do otaczających ją zasp śnieżnych, do hulającego wiatru, do skrzypiącego i mrożącego białego bezmiaru. Oto niejaka Josephine Peary, kobieta, która zawędrowała na podbiegunowe tereny Kanady, prosto – jak to mówią Amerykanie – w "sam środek niczego", robiąca właśnie wyrzut mężowi. Mąż jednak raczej owych pretensji nie usłyszy; dookoła nie ma nie tylko ludzi, ale nawet zimnolubnych misiów polarnych. No ale jesteśmy jeszcze my, widzowie: ewidentnie niegodni zaufania ze strony reżyserki. Spokojnie. Isabel Coixet zadba, by żadna oczywistość się nie zmarnowała. Przy okazji zaprzepaści potencjał swojego projektu.

"Nobody Wants the Night" to przykład "her-story". Gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą, mówi nam Coixet; gdzie stawiają pomniki facetom, cierpią kobiety. Reżyserka przepisuje męską historię na kobiecą modłę, odsłania żeńskie zaplecze narracji o sukcesie kolejnego Wielkiego Człowieka, czytaj: Wielkiego Mężczyzny. Owym herosem jest Robert Edwin Peary, postać autentyczna, jeden ze zdobywców geograficznego bieguna północnego. Peary mimo swoich zasług jest wielkim nieobecnym filmu Coixet. Wiekopomne czyny podróżnika dokonują się gdzieś poza okiem kamery; w centrum jest natomiast jego żona. A Josephine nie widzi się w roli wiernej strażniczki domowego ogniska, nie ma zamiaru bezczynnie czekać na powrót ukochanego. I rusza w ślad za nim.

"Nobody Wants The Night" nie jest jednak prostą historią o feministycznym odzyskaniu pola walki. Tak, Peary to emancypantka, która czystą siłą woli realizuje swój cel, zwalczając wszelkie przeciwności. Ale przecież goni po prostu za facetem, co gorsza – nie bacząc na konsekwencje. W męskim świecie może i teoretycznie jest pariasem, ale nie znaczy to, że znajduje się na końcu łańcucha pokarmowego. Jest wyniosła i arogancka, przyzwyczajona do spełniania swoich zachcianek. Dla frajdy zabija niedźwiedzia, ekscytując się "niezwykłością" tego doświadczenia, zmusza kolejnych ludzi do ryzykowania życiem w wyprawie na kraniec świata i tak dalej. Kiedy wreszcie – po trupach – dociera do ostatniego przyczółka ludzkości, smutnej chatki pośrodku morza bieli, opowieść snuta przez Coixet staje się nagle alegorią starcia Zachodu ze Wschodem. Uprzywilejowana Josephine, w swoich sukniach, futrach, ciemnych okularach, z patefonem i laseczką stanie bowiem naprzeciw Innuitki imieniem Allaka (Rinko Kikuchi). Kontakt z dziecięco szczerą i naiwną dziewczyną będzie wyzwaniem dla punktu widzenia bohaterki, wyzwaniem dla kolonializmu, patriarchatu, Zachodu: są inne sposoby myślenia, mówienia, rozumienia.

Szkoda, że Coixet podaje tę historię w nachalnym, melodramatyzującym tonie. Filmy reżyserki zawsze balansowały na granicy kiczu – czasem jednak (np. w "Życiu ukrytym w słowach") potrafiła ona powstrzymać się przed jej przekroczeniem. Tu jest z tym gorzej. Nie pomaga nachalna narracja z offu, ciężkawe górnolotne frazy w rodzaju: "żaden dach nie był w stanie przykryć jej pustki" czy wypowiadane przez bohaterów banały o "czystości" zaśnieżonej krainy. Zaskakuje klaustrofobiczność filmu, nakręconego głównie w ciasnych kadrach, zbliżeniach, podczas gdy oczekiwalibyśmy raczej pełnych oddechu szerokich planów i długich ujęć (powód jest prosty: kręcono głównie w studiu, a nie w plenerze). Na białej kartce podbiegunowej scenerii rozgrywa się więc dramat uwięzienia: w klatce uprzedzeń, uwikłań, uwarunkowań. Binoche i Kikuchi interesująco kontrastują swoje postacie, sięgając po różne środki wyrazu. Pierwsza jest barokowa, upozowana, większa niż życie; druga niezwykle emotywna, z twarzą, w której można czytać jak w księdze. Cokolwiek jednak udaje im się ugrać, zaprzepaszczają niekorzystne montażowe wybory. Niektóre zwroty akcji czy sceny następują znienacka, wątki niespodziewanie urywają się, sklecone jakby przypadkiem, od niechcenia. I oglądać też się w trakcie odechciewa.
1 10
Moja ocena:
4
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones